Miejsce kaźni otaczał w
odległości kilkunastu kroków kordon żołnierzy. Publiczności nie
pozwalano stać bliżej, aby nie dopuścić do zdarzających się
prób ratowania skazańców. W wewnętrznym kręgu przebywali
oprawcy oraz oficerowie centurii, arcykapłani i kilka osób z ich
orszaku, jako osoby uprzywilejowane. Dookoła, poza linią
legionistów, tłoczyły się tysiące ludzi, którzy przyglądali
się bardzo uważnie wyłącznie Jezusowi. Wszyscy oni, także
arcykapłani, starali się dostrzec w jego postaci jakiekolwiek
oznaki, że zaczyna się dziać coś niezwykłego, coś cudownego.
Jednak obraz na krzyżu nie różnił się specjalnie od tylekroć
już przez nich widzianej męki godzinami konających ludzi.
Nastał czas długiego,
wręcz sadystycznego oczekiwania, że wreszcie Jezus się złamanie,
że w końcu nie wytrzyma tak okrutnych cierpień i zademonstruje moc
Mesjasza. Tego przede wszystkim życzyły sobie tłumy i tylko po to
przyszły. Arcykapłani byli tu z tego samego powodu, ale ich
zadowoliłoby także, gdyby Jezus okazał zwykłe, ludzkie oblicze. Nie rzadko przybici
skazańcy błagali o litość, o łaskę, albo chociaż o skrócenie
męczarni i szybszą śmierć. Teraz jednak nic takiego nie miało
miejsca – Mesjasz z Galilei trwał w udręce bez słowa.
Jezus cierpiał ogromne
katusze, ale reszką sił wciąż szukał nadziei, którą teraz
mógł pokładać jedynie w Bogu. Na ile pozwalała mu zacierająca
się świadomość, gorliwie się modlił i w przebłyskach
świadomości pamiętał swe cudowne ocalenie przed śmiercią w
Nazarecie. Może Jahwe, podobnie jak niegdyś, chce go tak strasznie
doświadczyć, aby wreszcie ocalić i tym wspanialej nagrodzić. Ta
wiara wciąż się w nim tliła i podtrzymywała nadzieję. Jezus na
krzyżu cierpiał w milczeniu i też czekał.
Stojący wokół
początkowo przyglądali się uważnie, ale wkrótce zaczęły się
komentarze: Innych wybawiał, a siebie nie może? Niechże teraz
siebie wybawi, jeśli On jest Mesjaszem, Wybrańcem Bożym. Czas
upływał, widzowie zaczynali się niecierpliwić i w tłumie
rozległy się okrzyki ponaglające, najpierw pojedyncze, a później
coraz częstsze: Ej, Ty, który burzysz przybytek i w trzech
dniach go odbudowujesz, zejdź z krzyża i wybaw samego siebie!
Nawet arcykapłani, których wciąż nurtowała nutka
niepewności, reagowali podobnie, chociaż oni zwracali większą
uwagę na aspekt dotyczący bezpośrednio ich władzy i mówili:
Mesjasz, król Izraela, niechże teraz zejdzie z krzyża, żebyśmy
widzieli i uwierzyli. Jednak na krzyżu wciąż nic się nie
działo - krwawiący z wielu bolesnych ran, palony udręczającym słońcem, zżerany
przez owady, przepajany bólem drętwiejących mięśni, trawiony
strasznym, narastającym wciąż pragnieniem, konający na krzyżu
Jezus milczał.
Arcykapłani
zaczęli zdawać sobie sprawę, że nawet tą, niewiarygodnie okrutną
metodą tortury krzyża kolejny raz nie są w stanie uzyskać
pewności, kim jest ten
Galilejczyk. W tym brutalnym doświadczeniu jakie prowadzili
pozostawała do sprawdzenia już tylko jedna, ostatnia możliwość –
może Mesjasz czeka na śmierć, na sam moment zgonu i wówczas
dopiero ukaże swą moc.
Przyspieszenie
zgonu skazańca było często stosowane przez Rzymian, którym też
nie chciało się całymi dniami sterczeć przy ponurych krzyżach,
ale taka decyzja należała wyłącznie do Piłata. Kajfasz i Annasz
wysłali więc do prefekta swego zaufanego człowieka, aby w ich imieniu poprosił o wydanie
rozkazu zakończenia egzekucji. Piłat nie był jednak skłonny
dzisiaj ulegać jakimkolwiek prośbom arcykapłanów – tak bardzo
pragnęli śmierci tego Galilejczyka, to nich teraz stoją tam pod
krzyżem i patrzą.
Tego
oczywiście arcykapłani się spodziewali, ale musieli spróbować.
Nie mieli jednak zamiaru dostosowywać się do złośliwości Piłata
– on sądził, że ma tu najwyższą władzę, ale to oni byli
gospodarzami tej ziemi. Minęło już kilka godzin, było późne
popołudnie, nadzieja na cud zgasła i zrezygnowani ludzie
zaczynali się rozchodzić. Również arcykapłani nie zamierzali
dłużej tu tkwić, zwłaszcza, że nakrywano już stoły do
świątecznych kolacji sederowych - najwyższy już czas zakończyć ten
eksperyment. Ich zaufany
sługa, wysłannik do Piłata, przyniósł nie tylko odmowną
odpowiedź prefekta, ale też zabrał z pałacu arcykapłańskiego
ampułkę silnej trucizny, dobrze znanej i nie raz stosowanej na
dworach jerozolimskich.
Wielogodzinne
katusze Jezusa stały się już nie do wytrzymania i zaczęły go
opuszczać resztki sił i nadziei – Jahwe nie powinien pozwolić na aż
tak okrutne cierpienia. Z trudem wyrzekł słowa skargi: Boże,
mój Boże, dlaczego żeś mnie opuścił.
To tragiczne wezwanie też nic nie zmieniło w sytuacji i po dłuższej chwili arcykapłani
uznali, że czas sprawdzić ostatni wariant. Dali znak swemu zaufanemu słudze.
On zawołał do rozchodzących się ludzi: Poczekajcie
jeszcze, zaraz zobaczymy czy Jahwe, albo jakiś prorok uratuje tego
Galilejczyka.
Następnie zamoczył kawałek gąbki w wiadrze z wodą, skropił ją
trucizną z ampułki i zatknął na łodygę trzciny. Wszyscy
widzowie byli przekonani, że na gąbkę został wlany ocet, który
czasami dawano umęczonym ludziom, aby ich chwilowo orzeźwić
(stosowany m. in. na galerach wobec mdlejących wioślarzy). Teraz
człowiek arcykapłanów tę gąbkę na trzcinie przytknął do
twarzy Jezusa, który zaczął chciwie ją wysysać. Po chwili jednak
przestał, wydał tylko jeszcze z siebie jęk i skonał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz