środa, 18 maja 2016

Śmierć Jezusa

Miejsce kaźni otaczał w odległości kilkunastu kroków kordon żołnierzy. Publiczności nie pozwalano stać bliżej, aby nie dopuścić do zdarzających się prób ratowania skazańców. W wewnętrznym kręgu przebywali oprawcy oraz oficerowie centurii, arcykapłani i kilka osób z ich orszaku, jako osoby uprzywilejowane. Dookoła, poza linią legionistów, tłoczyły się tysiące ludzi, którzy przyglądali się bardzo uważnie wyłącznie Jezusowi. Wszyscy oni, także arcykapłani, starali się dostrzec w jego postaci jakiekolwiek oznaki, że zaczyna się dziać coś niezwykłego, coś cudownego. Jednak obraz na krzyżu nie różnił się specjalnie od tylekroć już przez nich widzianej męki godzinami konających ludzi. 

Nastał czas długiego, wręcz sadystycznego oczekiwania, że wreszcie Jezus się złamanie, że w końcu nie wytrzyma tak okrutnych cierpień i zademonstruje moc Mesjasza. Tego przede wszystkim życzyły sobie tłumy i tylko po to przyszły. Arcykapłani byli tu z tego samego powodu, ale ich zadowoliłoby także, gdyby Jezus okazał zwykłe, ludzkie oblicze. Nie rzadko przybici skazańcy błagali o litość, o łaskę, albo chociaż o skrócenie męczarni i szybszą śmierć. Teraz jednak nic takiego nie miało miejsca – Mesjasz z Galilei trwał w udręce bez słowa.

Jezus cierpiał ogromne katusze, ale reszką sił wciąż szukał nadziei, którą teraz mógł pokładać jedynie w Bogu. Na ile pozwalała mu zacierająca się świadomość, gorliwie się modlił i w przebłyskach świadomości pamiętał swe cudowne ocalenie przed śmiercią w Nazarecie. Może Jahwe, podobnie jak niegdyś, chce go tak strasznie doświadczyć, aby wreszcie ocalić i tym wspanialej nagrodzić. Ta wiara wciąż się w nim tliła i podtrzymywała nadzieję. Jezus na krzyżu cierpiał w milczeniu i też czekał.

Stojący wokół początkowo przyglądali się uważnie, ale wkrótce zaczęły się komentarze: Innych wybawiał, a siebie nie może? Niechże teraz siebie wybawi, jeśli On jest Mesjaszem, Wybrańcem Bożym. Czas upływał, widzowie zaczynali się niecierpliwić i w tłumie rozległy się okrzyki ponaglające, najpierw pojedyncze, a później coraz częstsze: Ej, Ty, który burzysz przybytek i w trzech dniach go odbudowujesz, zejdź z krzyża i wybaw samego siebie! Nawet arcykapłani, których wciąż nurtowała nutka niepewności, reagowali podobnie, chociaż oni zwracali większą uwagę na aspekt dotyczący bezpośrednio ich władzy i mówili: Mesjasz, król Izraela, niechże teraz zejdzie z krzyża, żebyśmy widzieli i uwierzyli. Jednak na krzyżu wciąż nic się nie działo - krwawiący z wielu bolesnych ran, palony udręczającym słońcem, zżerany przez owady, przepajany bólem drętwiejących mięśni, trawiony strasznym, narastającym wciąż pragnieniem, konający na krzyżu Jezus milczał.

Arcykapłani zaczęli zdawać sobie sprawę, że nawet tą, niewiarygodnie okrutną metodą tortury krzyża kolejny raz nie są w stanie uzyskać pewności, kim jest ten Galilejczyk. W tym brutalnym doświadczeniu jakie prowadzili pozostawała do sprawdzenia już tylko jedna, ostatnia możliwość – może Mesjasz czeka na śmierć, na sam moment zgonu i wówczas dopiero ukaże swą moc.

Przyspieszenie zgonu skazańca było często stosowane przez Rzymian, którym też nie chciało się całymi dniami sterczeć przy ponurych krzyżach, ale taka decyzja należała wyłącznie do Piłata. Kajfasz i Annasz wysłali więc do prefekta swego zaufanego człowieka, aby w ich imieniu poprosił o wydanie rozkazu zakończenia egzekucji. Piłat nie był jednak skłonny dzisiaj ulegać jakimkolwiek prośbom arcykapłanów – tak bardzo pragnęli śmierci tego Galilejczyka, to nich teraz stoją tam pod krzyżem i patrzą. 

Tego oczywiście arcykapłani się spodziewali, ale musieli spróbować. Nie mieli jednak zamiaru dostosowywać się do złośliwości Piłata – on sądził, że ma tu najwyższą władzę, ale to oni byli gospodarzami tej ziemi. Minęło już kilka godzin, było późne popołudnie, nadzieja na cud zgasła i zrezygnowani ludzie zaczynali się rozchodzić. Również arcykapłani nie zamierzali dłużej tu tkwić, zwłaszcza, że nakrywano już stoły do świątecznych kolacji sederowych - najwyższy już czas zakończyć ten eksperyment. Ich zaufany sługa, wysłannik do Piłata, przyniósł nie tylko odmowną odpowiedź prefekta, ale też zabrał z pałacu arcykapłańskiego ampułkę silnej trucizny, dobrze znanej i nie raz stosowanej na dworach jerozolimskich.

Wielogodzinne katusze Jezusa stały się już nie do wytrzymania i zaczęły go opuszczać resztki sił i nadziei – Jahwe nie powinien pozwolić na aż tak okrutne cierpienia. Z trudem wyrzekł słowa skargi: Boże, mój Boże, dlaczego żeś mnie opuścił.

To tragiczne wezwanie też nic nie zmieniło w sytuacji i po dłuższej chwili arcykapłani uznali, że czas sprawdzić ostatni wariant. Dali znak swemu zaufanemu słudze. On zawołał do rozchodzących się ludzi: Poczekajcie jeszcze, zaraz zobaczymy czy Jahwe, albo jakiś prorok uratuje tego Galilejczyka. Następnie zamoczył kawałek gąbki w wiadrze z wodą, skropił ją trucizną z ampułki i zatknął na łodygę trzciny. Wszyscy widzowie byli przekonani, że na gąbkę został wlany ocet, który czasami dawano umęczonym ludziom, aby ich chwilowo orzeźwić (stosowany m. in. na galerach wobec mdlejących wioślarzy). Teraz człowiek arcykapłanów tę gąbkę na trzcinie przytknął do twarzy Jezusa, który zaczął chciwie ją wysysać. Po chwili jednak przestał, wydał tylko jeszcze z siebie jęk i skonał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz