niedziela, 24 kwietnia 2016

Proces Jezusa


Wczesny piątkowy poranek był chłodny, więc Szymon Piotr, błąkający się po podwórzu pałacu Kajfasza, chciał się ogrzać i przysiadł przy jednym z płonących tam ognisk. Straż miała wyraźne rozkazy arcykapłanów, aby kontrolować obecność ludzi Jezusa w Jerozolimie, więc kilku znajdujących się wokół żołnierzy zaraz spytało tego nieznajomego, czy nie należy do grupy Mesjasza z Galilei. On dobrze pamiętał jego stanowcze polecenie sprzed kilku godzin, aby się tego zapierać, więc się nie przyznał. Później pytali go o to samo jeszcze inni ludzie ze służby pałacowej, a on konsekwentnie zaprzeczał.

Szymon Piotr w żaden sposób nie domyślał się, dlaczego tego ranka zadawano mu kilka razy to samo pytanie. Ale te powtarzające się sytuacje nasunęły mu myśl, iż jego Mistrz musiał mieć prorocze widzenie przyszłości, gdy o tym mówił. Teraz więc ten prosty uczeń bardzo się zdenerwował, że już tyle razy  publicznie wypierał się tak wspaniałego proroka, Mesjasza – złożone sytuacje były dla niego stanowczo zbyt trudne do ogarnięcia.

W tym czasie do pałacu przybyli już członkowie sanhedrynu i można było rozpocząć sąd nad Jezusem z Nazaretu. Trzy dni temu, we wtorek wieczorem, taki proces już się odbył, ale zaocznie, bez udziału głównego zainteresowanego. Wydany został wówczas wyrok śmierci, o którym wszyscy obecni wiedzieli, że był tylko najpoważniejszym z możliwych ostrzeżeń przed dalszymi próbami uzurpowania sobie przez tego Galilejczyka jakiejś nadzwyczajnej władzy. Wizja śmierci miała wystraszyć skazanego, powstrzymać go przed  nawoływaniem do ataków na świątynię i arcykapłanów i sprawić, aby wyniósł się jak najszybciej do swej Galilei. On zaś, mieniący się Mesjaszem, okazał się nadzwyczaj uparty, zlekceważył tamten wyrok i jak desperat wciąż próbował przechytrzyć i pokonać jerozolimskie elity władzy. Ta niezwykła postawa Jezusa dziwiła i zastanawiała nawet arcykapłanów. Wciąż powracało pytanie – kim w rzeczywistości jest ten człowiek? Cały więc obecny proces był w zasadzie próbą uzyskania odpowiedzi na to właśnie pytanie.

Przed sądem wystąpiło kilku ludzi z otoczenia władz świątynnych i złożyło zeznania, że słyszeli jak Jezus nazywał siebie Mesjaszem, Synem Bożym, Królem Izraela i wzywał tłum do zburzenia świątyni, którą później sam odbuduje. Nie było wśród nich Judasza, chociaż on jako zdrajca powinien być głównym świadkiem oskarżenia. Arcykapłani doskonale orientowali się w jego prawdziwej roli podwójnego agenta i wcale nie oczekiwali, by nadal w niej tkwił – on już zrobił wystarczająco dużo, i w mniemaniu Jezusa i według nich też. Oskarżenie o nawoływanie do buntu i uzurpację władzy królewskiej było proste i łatwe do dowiedzenia, ale teraz padło najważniejsze pytanie: Czy to ty jesteś Mesjaszem?

Jezus podczas procesu nie próbował się bronić. Doskonale wiedział jaki wyrok zapadnie, mało tego, on nawet chciał zostać skazanym, bo przecież tylko wówczas mógł być ułaskawionym. Ewentualne uniewinnienie przez sanhedryn wcale go nie zadowalało – on koniecznie chciał być ułaskawionym, wybranym i wskazanym przez Jahwe do życia, i w ten wyjątkowy sposób, na oczach tysięcznych tłumów, zostać namaszczonym. Wcale nie chciał uratować życia tylko w wyniku jakichś procedur sądowych, czy kruczków prawnych. Z tego powodu na żadne wcześniejsze zarzuty nie odpowiadał, wolał nie przedłużać rozprawy.

Jednak na pytanie czy jest Mesjaszem, zdecydował się zabrać głos i odpowiedział wprost: Ja jestem. Nigdy wcześniej aż tak jednoznacznie tego nie mówił i używał z reguły tylko aluzji, wskazań, sugestii czy podpowiedzi. Były one oczywiste, ale w tamtych sytuacjach to jednak sami słuchacze powinni „odkryć”, że jest on Synem Bożym. Ta jego dosyć ostrożna postawa wynikała z obaw o zawsze pojawiające się później żądania, aby „dał znaki” i oczywiste problemy z zaspokojeniem oczekiwań słuchaczy. Teraz mógł wreszcie powiedzieć otwarcie, i to przed najbardziej reprezentacyjnym gremium żydowskim, że jest Mesjaszem. Przecież już wkrótce i tak będzie wolny i bezpieczny, a żądanym przez wszystkich "znakiem" będzie jego ułaskawienie, co zresztą ogłoszą publicznie sami arcykapłani. Obecnie, tym oficjalnym oświadczeniem przed sanhedrynem, że jest Synem Bożym, Jezus walczył już o wzmocnienie i utrwalenie swej przyszłej pozycji, jaką osiągnie po ułaskawieniu.

Arcykapłani doskonale wiedzieli od dawna, że Jezus z Nazaretu, galilejski kaznodzieja i uzdrowiciel, występuje publicznie jako Mesjasz. W ciągu ostatnich dni, w poniedziałek i we wtorek, sami to wielokrotnie słyszeli z jego ust na świątynnym dziedzińcu – może nie wprost, ale wystarczająco jednoznacznie. Przez te dwa dni arcykapłani osobiście, lub ich zaufani ludzie, konsekwentnie wzywali go, aby udowodnił swe boskie pochodzenie, żeby wreszcie „dał znak”, aby uczynił jakiś cud. On zaś przez cały ten czas bardzo inteligentnie, ale i uparcie odmawiał, wywijał się, unikał tematu.

Obecnie, przed sanhedrynem, już całkiem otwarcie usłyszeli od niego, że jest Mesjaszem, ale też po raz kolejny były to tylko słowa, słowa, słowa. Prawdę powiedziawszy, to wszystko zaczynało już arcykapłanów i członków sanhedrynu, a także pozostałych świadków, trochę złościć, bo ile można było wysłuchiwać gołosłownych deklaracji czy też zarozumiałych przechwałek, niepopartych jakimkolwiek wiarygodnym świadectwem.

Dotychczas żadnym sposobem, ani prośbą ani groźbą, nie mogli zmusić tego Galilejczyka, aby przyznał się, że wcale nie jest Mesjaszem, albo aby przekonująco udowodnił, że nim jest. Został im jednak jeszcze jeden sposób, żeby uzyskać pewność, sposób brutalny i ostateczny - w obliczu okrutnej męki i kaźni nie będzie już mógł dłużej ich zwodzić. Sanhedryn wydał na Jezusa wyrok śmierci.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz