piątek, 4 grudnia 2015

Nieudany początek w Nazarecie



Jezus wracał znad Jordanu do Nazaretu targany poważnymi dylematami. Był już przekonany, że może być prorokiem nie gorszym niż Jan Chrzciciel, ale dotychczas nie ośmieliłby się z nim konkurować. Obecnie ten problem był już nieaktualny; Jan właśnie zniknął za murami więzienia. Czy nie jest to znak od Boga dla Jezusa, że teraz jego kolej? 
Tylko jak się wstępuje na taką drogę, jak należy zacząć? W świecie żydowskim, aby zostać prorokiem, trzeba było przede wszystkim publicznie zapewnić wszystkich, że samemu czuje się natchnienie zesłane przez Jahwe, powołanie by głosić słowo pańskie, np. przez wypowiedzenie formuły „Oto duch święty zszedł na mnie”. To jest łatwe i Jezus jest już gotów na taką deklarację, ale kiedy, gdzie i wobec kogo to oświadczyć? Rozważał różne możliwości i wreszcie doszedł do wniosku, że najwłaściwszym miejscem będzie synagoga. To tam, w obecności rabinów i możliwie dużej liczby wiernych będzie najlepsza sposobność na dokonanie wielkiego aktu ujawnienia się, zaprezentowania się jako prorok. 

Wiedział, że będzie to jednocześnie radykalne zerwanie z dotychczasowym życiem, dosyć wygodnym, ale mało ciekawym, banalnym. Wierzył, że zmiana jaka nastąpi będzie udana i korzystna, ale przecież całkowitej pewności nie miał - może coś przegapił obserwując Jana, może popełni jakiś błąd, może ludzie mu nie uwierzą -  targały nim różne obawy. Taka walka pokusy z wątpliwościami towarzyszyła Jezusowi przez całą drogę do Nazaretu i nie była wcale łatwa. Jednak myśl, że musi zostać prorokiem zaczynała zwyciężać, opanowywała go, stawała się coraz bardziej natarczywa. 

Gdy dotarł do domu, zobaczył, że nic tu się nie zmieniło. Matka nadal miała pretensje do niego, że zaniedbuje dziedzictwo ojca i zamiast ustatkować i ożenić się, to wyprawia się gdzieś nad Jordan. Również bracia nie byli zadowoleni, że sami musieli pracować, gdy on realizował swoje zamiłowania. To tylko jeszcze bardziej umocniło decyzję Jezusa. W najbliższy szabas udał się do nazaretańskiej synagogi. 

Potraktowano go tam jak zawsze dotąd. Jako szanowanemu obywatelowi Nazaretu podano mu zwoje, aby odczytał fragment Świętego Pisma. Jezus wstał, ale tym razem nie zamierzał czytać. Ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich obecnych rozpoczął podniosłą przemowę, wzorowaną całkowicie na wystąpieniach Jana Chrzciciela, chociaż tego nikt ze słuchających go raczej nie wiedział. 

Gromkie wezwania do przestrzegania przykazań, przypominanie o wielkości i mądrości Boga, powoływanie się na zapisy w świętych księgach, zapowiedź nadejścia Mesjasza, apokaliptyczne sceny karania grzeszników, wezwania do pokuty i oczyszczenia – powtarzał dosyć dokładnie wszystko to co słyszał nad Jordanem. Okazał się nawet zbyt wiernym naśladowcą i popełnił taki sam błąd jak Jan Chrzciciel. Tamten prorok ostro, bezkompromisowo krytykował swego władcę i jego rodzinę i spotykał się z aplauzem tłumów. Jezus równie zdecydowanie i otwarcie zaatakował rządzącą miastem starszyznę nazaretańską, rabinów i miejscowe elity, za grzeszne życie, występki, nieprawości. Mieszkał tu od zawsze, dobrze ich znał i dużo wiedział, więc miał co mówić, a mówił to tak, jak gdyby to on miał tu władzę. 

Wszyscy zebrani w synagodze byli początkowo całkowicie zaskoczeni. Spoglądali na siebie zdziwieni i pytali: Skąd on to ma, co się stało, że ten młody człowiek, którego dobrze znamy i który wcześniej niczym szczególnym się nie wyróżniał, teraz głosi takie kazanie? Wkrótce w synagodze zapanowało wielkie zamieszanie. Cała sytuacja i głośne, natchnione słowa początkowo szokowały i wywoływały przestrach, ale gdy Jezus zaczął krytykować miejscowych notabli, ci oprzytomnieli. Zareagowali krzykami protestu, wielkim oburzeniem, a wreszcie wściekłością. Gdy Jezus nie ustawał i zaczął im wprost grozić boskimi karami, chwycili go za ręce, wyciągnęli z synagogi i zapowiedzieli, że go zabiją.

Powtórzyła się historia z Janem Chrzcicielem - krytyka rządzących jest zawsze obarczona najwyższym ryzykiem. Tego Jezus wcześniej sobie nie uświadomił i nie przewidział, więc teraz znalazł się w strasznej dla siebie sytuacji. 

Całą gromadą prowadzili go za miasto, w stronę nieodległej góry Tabor i otaczających ją skalistych urwisk. Wołali, że za takie kłamstwa i bluźnierstwa jedyną sprawiedliwą karą jest śmierć i że Jezusa trzeba zaraz strącić ze skał. On bardzo wystraszony modlił się do Boga o łaskę, a za nimi biegła przerażona i zrozpaczona Maria, płacząc, załamując ręce i błagając o litość dla syna. Gdy dotarli na wzgórza, Nazaretańczycy trochę ochłonęli. Ostatecznie znali dobrze Marię i Jezusa, pamiętali jego szanowanego ojca Józefa, byli wśród nich znajomi, sąsiedzi, przyjaciele. Sprawę trzeba było jakoś zakończyć, może jednak niekoniecznie śmiercią. Jezusa postawiono przed urwiskiem i zapowiedziano, że teraz jeszcze mu darują i nie zepchną, a karę śmierci zamieniają mu na banicję. Zostaje wygnany z Nazaretu raz na zawsze, i jeżeli kiedykolwiek się tu pokaże, to wówczas już nie będzie litości i wtedy już go zepchną.

Jezus przerażony, ale i szczęśliwy, że zachował życie,  przekonany, że to Bóg wysłuchał jego modłów, ruszył, aby jak najszybciej i jak najdalej znaleźć się od rodzinnego miasta. Właściwym do tego kierunkiem było udanie się w stronę Jeziora Genezaret.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz