We
wtorek rano głodny i zestresowany Jezus jeszcze raz wkroczył na
czele swej grupy na teren jerozolimskiej świątyni. Dzisiaj była
to, już w zasadzie beznadziejna, próba odwrócenia wczorajszej
klęski. To miniony poniedziałek miał być dniem tryumfu, ukoronowaniem
całości kilkuletnich przygotowań do zamachu stanu i na nim
koncentrowały się wszystkie nadzieje spiskowców. Okazał się zaś
całkowitą porażką, i Jezus wciąż nie mógł uświadomić sobie
jej przyczyn.
Nie był przygotowany na
klęskę, nigdy nie dopuszczał takiej możliwości, więc znalazł
się w szczególnie fatalnej sytuacji, a jeszcze czuł się źle
zarówno wobec wspólników, jak i wobec swych starych i nowych
uczniów, którym tyle obiecywał. Dlatego przyszedł ponownie,
chociaż było to już posunięcie desperackie, oparte tylko na
wierze, że Jahwe jakoś odwróci przeznaczenie i mu pomoże. Nie próbował
analizować sytuacji i szukać błędu do naprawienia, lecz uparcie
wracał do pierwotnego scenariusza.
Błędu który popełnił
jeszcze sobie nie uzmysłowił, ale i i tak nie mógłby go już
naprawić, gdyż tę podstawową, decydującą pomyłkę Jezus
popełnił nie w tym ostatnim, pozornie najważniejszym okresie, ale
znacznie wcześniej, już na samym początku swej mesjańskiej drogi.
To wówczas gdy zgodził się uczestniczyć w „boskim” zamachu
stanu i po raz pierwszy przedstawił się swym uczniom, a później
wszystkim mieszkańcom Galilei jako Mesjasz, przesądził o swej
przegranej.
W
założeniu spiskowców podstawowym warunkiem sukcesu ich zamachu na
świątynną władzę było uzyskanie jak największego poparcia
Żydów, którzy uwierzą w Jezusa jako Mesjasza. Ta armia
nawróconych miała pomóc mu pokonać arcykapłanów i potrzebował
jej jak największej, jak najliczniejszej - im więcej tym lepiej.
Dlatego tak usilnie i tak długo wszystkich nawracał, wszelkimi
sposobami wzywał i namawiał do uwierzenia w niego, uzdrawiał,
obiecywał nagrody, straszył karami .... Osiągnął na tym polu
zaskakująco duże sukcesy, ale i przygotował jednocześnie swą
klęskę.
Paradoks
polegał na tym, że im bardziej wierzono w boskie pochodzenie
Jezusa, tym mniejsze miał on szanse, że ktoś z wiernych mu pomoże.
Przecież każdy kto uznał go za Mesjasza, jednocześnie nabierał
głębokiego przekonania, że ma on daną przez Jahwe nadzwyczajną
potęgę, boską siłę, moc czynienia cudów i nadzwyczajnych
czynów. Z tego względu Mesjasz nigdy, w żadnym wypadku, nie może
potrzebować pomocy zwykłych ludzi, zawsze sobie poradzi sam, bowiem
jest właśnie Mesjaszem, Synem Bożym, z wszystkimi jego atrybutami.
To właśnie zaważyło, że nikt ze zwolenników, nawet jego
uczniowie, nigdy nie pomogli mu w tych dniach.
Taka
pomoc była wykluczona jeszcze z jednego powodu – ci
wszyscy ludzie bardzo chcieli, aby on publicznie zademonstrował swą
moc, chcieli koniecznie to zobaczyć na własne oczy. Chcieli widzieć jak osobiście
zmusza arcykapłanów do poddania mu się, jak jednym słowem rozwala
mury świątyni, jak skinieniem ręki pokonuje straże, czy też
czyni cokolwiek innego nadzwyczajnego. Oni wszyscy bardzo chcieli
zobaczyć cud! Jezus zaś, gdy niegdyś w Galilei przedstawił się
jako Mesjasz, właśnie pokazanie takiego cudu im obiecał.
Trudno
powiedzieć, czy arcykapłani rozumieli te wszystkie uwarunkowania,
ale można być pewnym, że oni też chcieli ujrzeć jak Jezus czyni
cuda. W ich przypadku to była nie tylko ciekawość, ale i
sprawdzian, kim naprawdę jest ten człowiek. Mesjasz, zgodnie z
przepowiedniami, musi dać znak o sobie i może to być wyłącznie
coś przekraczającego ludzkie możliwości – to musi być cud.
Gdy
we wtorek Jezus pojawił się na dziedzińcu świątynnym,
arcykapłani i inni bliscy im ludzie, uznani znawcy Pisma i
przedstawiciele stołecznych elit, już czekali na niego. Pierwsze
zadane mu pytanie brzmiało „Jakim prawem chcesz nami rządzić?
Kto ci dał władzę, byś tego się domagał?” Chodziło im by
publicznie i jednoznacznie przyznał, że jest Mesjaszem. Wówczas
kolejną kwestią byłoby oczywiste żądanie, aby tego dowiódł, czyli uczynił
właśnie cud, na oczach wszystkich zebranych.
Jezus rozumiał tę
pułapkę i był w trudnej sytuacji, bo nie mógł wprost oświadczyć:
Jestem Mesjaszem, i nie mógł też temu zaprzeczyć, bo na tym
założeniu opierał się cały spisek. Sam więc postawił przed
zebranymi mędrcami problem: czy uważają Jana Chrzciciela za
proroka? Gdy wahali się z odpowiedzią, oświadczył, że on też im
nie odpowie na ich pytanie - okazał się bystrym przeciwnikiem w tym
dyskursie.
Na
razie z tego wybrnął, ale problem z dowiedzeniem mocy Mesjasza
nadal pozostał, a chcieli koniecznie ją ujrzeć nie tylko
arcykapłani i elity, ale także, a może przede wszystkim, cały
zebrany na dziedzińcu tłum. Jezus oczywiście mógłby się powoływać
na cuda dokonane w Galilei, na rozmnożenie pokarmów, zamianę wody w
wino, chodzenie po wodzie, ale od razu padłby argument: mogłeś
wtedy, więc teraz pokaż to również nam. Z tych samych powodów nie mógł także powołać się na
niedawne wskrzeszenie Łazarza; mogliby mu nawet zaraz przynieść
jakiegoś trupa, by go też wskrzesił.
Jak zazwyczaj w trudnych
sytuacjach Jezus jednak nie wycofywał się, a przeciwnie, uparcie szedł do
przodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz