We wtorek późnym popołudniem, po kolejnej klęsce, Jezus siedział na stoku Góry Oliwnej i patrzył na świątynię, której przez dwa dni nie zdołał opanować i na miasto Jeruzalem, które uparcie nie chciało uznać go za Mesjasza. Był bardzo rozgoryczony, przybity, załamany.
W
takiej tragicznej dla niego chwili podeszli jego najdawniejsi, pierwsi
uczniowie, Szymon Rybak zwany Piotrem, Jakub, Jan i Andrzej, i
zaczęli go pytać, kiedy wreszcie spełni się to wszystko, co im po
wielekroć zapowiadał? Kiedy nastanie obiecywane królestwo, kiedy
on zasiądzie na tronie, a oni po jego bokach i kiedy zaczną sądzić
plemiona Izraela? Jak widać oni rzeczywiście nic z ostatnich
wydarzeń nie pojęli i ciągle czekali, aż ich Mistrz, Mesjasz,
osobiście, przy udziale boskich mocy, wygra dla nich tę batalię o
władzę, bogactwa, zaszczyty. Nie różnili się w tym względzie od
innych Żydów i też chcieli zobaczyć jak on czyni cuda.
I
co Jezus miał im odpowiedzieć; przyznać się do porażki, ujawnić,
że nie ma wcale nadzwyczajnych mocy, że nie jest ani Synem Bożym,
ani Człowieczym, ani żadnym Zbawicielem, i że ich przez tyle lat
oszukiwał? Aż do tego nie mógł się posunąć. Oni przecież
nadal mu ufali i wierzyli w niego, a on, mimo niebezpiecznego ataku
na najwyższą żydowską władzę, był wciąż wśród żywych. To
dawało mu jeszcze iskierkę nadziei, jakąś mglistą szansę na
boską interwencję. Niegdyś, w Nazarecie, stał już na skraju
przepaści i nie został w nią zepchnięty, bo Jahwe go wysłuchał
i ochronił. Teraz też jest na skraju, ale Bóg jest wszechmocny i
nadal zachował go przy życiu, a żywi nie tracą nadziei.
Zaczął
więc wyjaśniać swym uczniom, że on Syn, nie jest jednak równy
Ojcu, a wyroki Ojca zawsze są niezbadane i nawet on ich nie zna.
Zapewnił, że wszystko co zapowiadał, to się jeszcze spełni, i
oni doczekają się tego za swego życia, ale nie wiadomo dokładnie
kiedy. W kontekście poprzedniego, bardzo częstego i bardzo
jednoznacznego obiecywania, że królestwo niebieskie jest tuż tuż,
że nadejdzie już za chwilę, było to faktyczne przyznanie się do
porażki. Jednocześnie Jezus musiał też zacząć brać pod uwagę realnie zarysowującą się konieczność powrotu nad Genezaret.
W kontekście takiej perspektywy jego obecne słowa były próbą zachowania
twarzy, uratowania chociaż częściowo autorytetu proroka,
niezbędnego do ponownego podjęcia dawnego
życia galilejskiego uzdrowiciela, nauczyciela i kaznodziei. Bardzo
tego nie chciał, ale musiał i to uwzblędniać. To była wersja
dla uczniów, a on sam wciąż nie mógł się pogodzić z przegraną.
Nadzieja
umiera ostatnia, ale trzeba dawać jej wciąż jakieś szanse, tylko teraz
nie wiadomo jakie. W Jerozolimie są nadal tysiące ludzi, którzy
jeszcze niedawno deklarowali, że w niego wierzą. Jest wielu nowych,
także Jerozolimczyków, którzy głośno chwalili jego mądrość,
kibicowali mu i popierali w dyskusjach z arcykapłanami, faryzeuszami, uczonymi w
piśmie. Nie wiadomo też, jak do tego wszystkiego odnoszą się
obecnie Kajfasz i Annasz – widzieli przecież, że ma on całe rzesze zwolenników i nie mogą tego lekceważyć, więc może skłonni są do jakiegoś kompromisu?
Jezus
uparcie szukał jakiejkolwiek szansy. Zastanawiał się, czy następnego dnia nie ruszyć znów do świątyni i co jeszcze mógłby tam wówczas zrobić. Analizował różne możliwości, ale też potrzebował wiedzy o obecnej sytuacji w stolicy i porady swych utajnionych przyjaciół. Przecież nie był sam, miał prawo oczekiwać pomocy od swych możnych wspólników, współspiskowców i czekał teraz na ich ruch. Oni też nie byli całkiem bezpieczni w obliczu jego totalnej porażki.
W tym czasie w Jerozolimie arcykapłani wciąż analizowali przebieg
wydarzeń i oceniali, czy nie grozi im jakieś kolejne poważne
niebezpieczeństwo ze strony tego nieobliczalnego Jezusa z Nazaretu.
Docenili jego bystrość i inteligencję, widzieli determinację,
upór, nawet zawziętość – to był jednak poważny przeciwnik.
Nie zmusili go by dał znak Mesjasza, ale też nie zmusili, by
przyznał się, że jest tylko człowiekiem i żadnego cudu nie jest
w stanie zrobić. Tu wciąż był były jakieś niejasności.
Jednak
największe wrażenie zrobiła na nich jego ostatnia akcja na
dziedzińcu, gdy zaczął wzywać lud, by zburzył świątynię.
Zebrani ludzie tym razem nie poszli za jego wezwaniem, ale kto wie
jak się ten tłum zachowa następnym razem, kto zaręczy, że jutro
go nie posłuchają i że nie dojdzie do walki, śmierci, burzenia,
niszczenia, do wielkiej tragedii wszystkich Żydów. Sprawa okazała
się bardzo poważna, i trzeba podjąć nadzwyczajne kroki. Arcykapłani zarządzili pilne
posiedzenie sanhedrynu i omówienie całej sytuacji jeszcze tego samego dnia, we wtorek późnym popołudniem.
Józef Kajfasz, prowadzący obrady tego żydowskiego senatu, przedstawił na wstępie informację o Jezusie z
Nazaretu zwanym Mesjaszem i o wydarzeniach w ostatnich dniach,
których on był sprawcą. Następnie omówił wnioski do jakich
doszli wraz z Annaszem. Nie eksponował problemu, że ten
Galilejczyk chciał w zasadzie pozbawić właśnie ich, arcykapłanów,
władzy – lepiej członkom sanhedrynu nie podsuwać takich pomysłów
i możliwości, jeszcze by komu znów coś przyszło do głowy.
Skoncentrował się natomiast na zagrożeniach dla świątyni i
całego narodu Izraela, jakie płyną z działalności tego
wichrzyciela. Na koniec stwierdził, że takie czyny należy karać
śmiercią, a cały sanhedryn zgodził się z jego stanowiskiem. O
dziwo, wówczas Kajfasz postawił wniosek, aby wykonanie tego wyroku
zostało zawieszone, bowiem w stolicy jest dużo przybyszów z
różnych stron. Nie wiadomo jak oni zareagowaliby na śmieć kogoś
uważanego za proroka i mogłoby dojść do
zamieszek, a lepiej ich uniknąć w tym okresie przedświątecznym. Z
takim stanowiskiem również wszyscy członkowie się zgodzili i na
tym obrady sanhedrynu zakończono.
Niespotykana
w starożytności formuła zawieszenia, czy też zaniechania
wykonania wyroku śmierci, skłania do poczynienia kilku uwag.
Arcykapłani doskonale wiedzieli, że w posiedzeniu uczestniczy
zarówno Józef z Arymatei jak i Nikodem i że są oni utajnionymi
zwolennikami Jezusa, a w zasadzie jego wspólnikami w tym zamachu stanu.
Obrady sanhedrynu i decyzję o ukaraniu śmiercią zorganizowano
właśnie po to, aby Józef i Nikodem przekazali temu Mesjaszowi z
Galilei, że teraz już żarty się skończyły. Jak jeszcze raz
przyjdzie wzburzać publiczność przeciwko arcykapłanom, to teraz
już będzie ryzykował głową.
Józef
Kajfasz i Annasz mieli nadzieję, że to najpoważniejsze możliwe
ostrzeżenie zrobi na Jezusie odpowiednie wrażenie i przyniesie pożądany skutek. Oni w
gruncie rzeczy wcale nie chcieli śmierci tego Galilejczyka,
zwłaszcza, że ciągle gdzieś kołatała się w nich wątpliwość,
kim on naprawdę jest. Najlepiej więc aby już poszedł z powrotem
do tej swojej Galilei i tam niech sobie będzie uzdrowicielem -
cudotwórcą, prorokiem, a nawet Mesjaszem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz