sobota, 26 marca 2016

Ostrzeżenie Mesjasza


We wtorek późnym popołudniem, po kolejnej klęsce, Jezus siedział na stoku Góry Oliwnej i patrzył na świątynię, której przez dwa dni nie zdołał opanować i na miasto Jeruzalem, które uparcie nie chciało uznać go za Mesjasza. Był bardzo rozgoryczony, przybity, załamany.

W takiej tragicznej dla niego chwili podeszli jego najdawniejsi, pierwsi uczniowie, Szymon Rybak zwany Piotrem, Jakub, Jan i Andrzej, i zaczęli go pytać, kiedy wreszcie spełni się to wszystko, co im po wielekroć zapowiadał? Kiedy nastanie obiecywane królestwo, kiedy on zasiądzie na tronie, a oni po jego bokach i kiedy zaczną sądzić plemiona Izraela? Jak widać oni rzeczywiście nic z ostatnich wydarzeń nie pojęli i ciągle czekali, aż ich Mistrz, Mesjasz, osobiście, przy udziale boskich mocy, wygra dla nich tę batalię o władzę, bogactwa, zaszczyty. Nie różnili się w tym względzie od innych Żydów i też chcieli zobaczyć jak on czyni cuda.

I co Jezus miał im odpowiedzieć; przyznać się do porażki, ujawnić, że nie ma wcale nadzwyczajnych mocy, że nie jest ani Synem Bożym, ani Człowieczym, ani żadnym Zbawicielem, i że ich przez tyle lat oszukiwał? Aż do tego nie mógł się posunąć. Oni przecież nadal mu ufali i wierzyli w niego, a on, mimo niebezpiecznego ataku na najwyższą żydowską władzę, był wciąż wśród żywych. To dawało mu jeszcze iskierkę nadziei, jakąś mglistą szansę na boską interwencję. Niegdyś, w Nazarecie, stał już na skraju przepaści i nie został w nią zepchnięty, bo Jahwe go wysłuchał i ochronił. Teraz też jest na skraju, ale Bóg jest wszechmocny i nadal zachował go przy życiu, a żywi nie tracą nadziei.

Zaczął więc wyjaśniać swym uczniom, że on Syn, nie jest jednak równy Ojcu, a wyroki Ojca zawsze są niezbadane i nawet on ich nie zna. Zapewnił, że wszystko co zapowiadał, to się jeszcze spełni, i oni doczekają się tego za swego życia, ale nie wiadomo dokładnie kiedy. W kontekście poprzedniego, bardzo częstego i bardzo jednoznacznego obiecywania, że królestwo niebieskie jest tuż tuż, że nadejdzie już za chwilę, było to faktyczne przyznanie się do porażki. Jednocześnie Jezus musiał też zacząć brać pod uwagę realnie zarysowującą się konieczność powrotu nad Genezaret. W kontekście takiej perspektywy jego obecne słowa były próbą zachowania twarzy, uratowania chociaż częściowo autorytetu proroka, niezbędnego do ponownego podjęcia dawnego życia galilejskiego uzdrowiciela, nauczyciela i kaznodziei. Bardzo tego nie chciał, ale musiał i to uwzblędniać. To była wersja dla uczniów, a on sam wciąż nie mógł się pogodzić z przegraną.

Nadzieja umiera ostatnia, ale trzeba dawać jej wciąż jakieś szanse, tylko teraz nie wiadomo jakie. W Jerozolimie są nadal tysiące ludzi, którzy jeszcze niedawno deklarowali, że w niego wierzą. Jest wielu nowych, także Jerozolimczyków, którzy głośno chwalili jego mądrość, kibicowali mu i popierali w dyskusjach z arcykapłanami, faryzeuszami, uczonymi w piśmie. Nie wiadomo też, jak do tego wszystkiego odnoszą się obecnie Kajfasz i Annasz – widzieli przecież, że ma on całe rzesze zwolenników i nie mogą tego lekceważyć, więc może skłonni są do jakiegoś kompromisu?

Jezus uparcie szukał jakiejkolwiek szansy. Zastanawiał się, czy następnego dnia nie ruszyć znów do świątyni i co jeszcze mógłby tam wówczas zrobić. Analizował różne możliwości, ale też potrzebował wiedzy o obecnej sytuacji w stolicy i porady swych utajnionych przyjaciół. Przecież nie był sam, miał prawo oczekiwać pomocy od swych możnych wspólników, współspiskowców i czekał teraz na ich ruch. Oni też nie byli całkiem bezpieczni w obliczu jego totalnej porażki. 

W tym czasie w Jerozolimie arcykapłani wciąż analizowali przebieg wydarzeń i oceniali, czy nie grozi im jakieś kolejne poważne niebezpieczeństwo ze strony tego nieobliczalnego Jezusa z Nazaretu. Docenili jego bystrość i inteligencję, widzieli determinację, upór, nawet zawziętość – to był jednak poważny przeciwnik. Nie zmusili go by dał znak Mesjasza, ale też nie zmusili, by przyznał się, że jest tylko człowiekiem i żadnego cudu nie jest w stanie zrobić. Tu wciąż był były jakieś niejasności.

Jednak największe wrażenie zrobiła na nich jego ostatnia akcja na dziedzińcu, gdy zaczął wzywać lud, by zburzył świątynię. Zebrani ludzie tym razem nie poszli za jego wezwaniem, ale kto wie jak się ten tłum zachowa następnym razem, kto zaręczy, że jutro go nie posłuchają i że nie dojdzie do walki, śmierci, burzenia, niszczenia, do wielkiej tragedii wszystkich Żydów. Sprawa okazała się bardzo poważna, i trzeba podjąć nadzwyczajne kroki. Arcykapłani zarządzili pilne posiedzenie sanhedrynu i omówienie całej sytuacji jeszcze tego samego dnia, we wtorek późnym popołudniem.

Józef Kajfasz, prowadzący obrady tego żydowskiego senatu, przedstawił na wstępie informację o Jezusie z Nazaretu zwanym Mesjaszem i o wydarzeniach w ostatnich dniach, których on był sprawcą. Następnie omówił wnioski do jakich doszli wraz z Annaszem. Nie eksponował problemu, że ten Galilejczyk chciał w zasadzie pozbawić właśnie ich, arcykapłanów, władzy – lepiej członkom sanhedrynu nie podsuwać takich pomysłów i możliwości, jeszcze by komu znów coś przyszło do głowy. Skoncentrował się natomiast na zagrożeniach dla świątyni i całego narodu Izraela, jakie płyną z działalności tego wichrzyciela. Na koniec stwierdził, że takie czyny należy karać śmiercią, a cały sanhedryn zgodził się z jego stanowiskiem. O dziwo, wówczas Kajfasz postawił wniosek, aby wykonanie tego wyroku zostało zawieszone, bowiem w stolicy jest dużo przybyszów z różnych stron. Nie wiadomo jak oni zareagowaliby na śmieć kogoś uważanego za proroka i mogłoby dojść do zamieszek, a lepiej ich uniknąć w tym okresie przedświątecznym. Z takim stanowiskiem również wszyscy członkowie się zgodzili i na tym obrady sanhedrynu zakończono.

Niespotykana w starożytności formuła zawieszenia, czy też zaniechania wykonania wyroku śmierci, skłania do poczynienia kilku uwag. Arcykapłani doskonale wiedzieli, że w posiedzeniu uczestniczy zarówno Józef z Arymatei jak i Nikodem i że są oni utajnionymi zwolennikami Jezusa, a w zasadzie jego wspólnikami w tym zamachu stanu. Obrady sanhedrynu i decyzję o ukaraniu śmiercią zorganizowano właśnie po to, aby Józef i Nikodem przekazali temu Mesjaszowi z Galilei, że teraz już żarty się skończyły. Jak jeszcze raz przyjdzie wzburzać publiczność przeciwko arcykapłanom, to teraz już będzie ryzykował głową.

Józef Kajfasz i Annasz mieli nadzieję, że to najpoważniejsze możliwe ostrzeżenie zrobi na Jezusie odpowiednie wrażenie i przyniesie pożądany skutek. Oni w gruncie rzeczy wcale nie chcieli śmierci tego Galilejczyka, zwłaszcza, że ciągle gdzieś kołatała się w nich wątpliwość, kim on naprawdę jest. Najlepiej więc aby już poszedł z powrotem do tej swojej Galilei i tam niech sobie będzie uzdrowicielem - cudotwórcą, prorokiem, a nawet Mesjaszem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz