czwartek, 31 marca 2016

Czas przyjścia niepewny


W późny wtorkowy wieczór do obozowiska Galilejczyków na Górze Oliwnej dotarł Łazarz i przekazał Jezusowi prośbę swego ojca, Szymona Faryzeusza Trędowatego, aby pilnie przyszedł do jego domu, bowiem są ważne rzeczy do omówienia. Jezus czekał na ten ruch - sytuacja była bardzo trudna i trzeba było postanowić czy i co jeszcze można zrobić. Nie informując o niczym swych uczniów, którzy w większości już spali, bez zwłoki udał się na spotkanie do Betanii.

W domu Szymona czekali już Józef z Arymatei oraz Nikodem i przekazali mu ponurą wiadomość - przed kilkoma godzinami, na wniosek Kajfasza, sanhedryn wydał na niego wyrok śmierci. Jezus był już przybity dotychczas poniesionymi porażkami, a ta informacja była kolejnym strasznym ciosem.

Sam poprzednio wielokrotnie dawał do zrozumienia spotykającym się z nim rzeszom ludzi, że będzie bardzo okrutnie postępował z tymi, którzy w niego nie uwierzą, lub będą sprzeciwiali się jego wędrówce po królewski tron – zapowiadał karanie śmiercią, wrzucanie do pieca gorejącego, groził losem Sodomy i Gomory. W tamtych sytuacjach były to jednak tylko zwroty retoryczne, mające skłonić do uznania go za Mesjasza co bardziej strachliwych słuchaczy. Teraz w pełni dotarło do niego, że w tej grze o władzę to on sam ryzykuje najwięcej, a zwłaszcza swe życie i nie jest to wcale retoryka. Decyzja sanhedrynu nie pozostawiała wątpliwości i jedynym ratunkiem wydała się jak najszybsza ucieczka do Galilei, gdzie cywilna władza arcykapłanów nie sięgała.

Szymon, Józef i Nikodem, wytrawni politycy jerozolimscy, postarali się go trochę uspokoić. Wyjaśnili, że wyrok został wydany, ale jego wykonanie zawieszono z powodu obecności w stolicy tłumów Żydów z prowincji i obawy arcykapłanów, że uśmiercenie kogoś uznawanego przez te tłumy za proroka, mogłoby doprowadzić do groźnych zamieszek. Było to nadzwyczaj ważne uzupełnienie informacji o decyzji sanhedrynu, bowiem uświadomiło Jezusowi, że arcykapłani doceniają jego popularność wśród plebsu i się jej obawiają, oraz, że ma jeszcze trochę czasu. Czy nie można w tych okolicznościach wymyślić czegoś dodatkowo, spróbować jeszcze raz sięgnąć po zwycięstwo? Rozpoczęła się narada nad znalezieniem nowych szans w tej niezwykle trudnej sytuacji.

Najpierw ustalono, że w środę Jezus już nie może pokazać się w świątyni – nie ma co ryzykować, bowiem arcykapłani przymuszeni sytuacją i uzbrojeni w wyrok sanhedrynu, musieliby go aresztować nawet mimo groźby rozruchów. Wyrok śmierci jest zawieszony tylko tymczasowo, a faktycznie jest nieodwołalny, nie ma od niego apelacji. Aby go całkowicie anulować, jest tylko jedna możliwość – Jezus musiałby zostać przez arcykapłanów ułaskawiony. Oczywiście arcykapłani nigdy nie zechcą ułaskawić kogoś, kto otwarcie próbował pozbawić ich władzy – nie zechcą, ale może będą musieli?

Jest stary zwyczaj, że w dzień poprzedzający Paschę, święto Przaśników, zebrany na dziedzińcu świątynnym lud żydowski co roku ułaskawia jednego przestępcę, skazańca. Jeżeli w piątek rano Jezus byłby takim skazańcem i to jedynym w tym dniu więźniem arcykapłanów, to właśnie on musiałby zostać ułaskawiony, nawet gdyby arcykapłani tego nie chcieli. Jezusa ułaskawiłby lud żydowski, ale można będzie ten akt odczytać, że sam Jahwe wybrał go do życia. Wówczas wszyscy zrozumieliby, że to właśnie on jest prawdziwym Mesjaszem, wybrańcem Boga. Uratowałby się nie tylko przed śmiercią, ale nawet zyskałby potwierdzenie swego boskiego pochodzenia. W tej sytuacji musieliby go uznać także arcykapłani, a gdyby się temu sprzeciwiali, to gniew ludu mógłby obrócić przeciwko nim – mogliby nawet zostać przez wzburzonych ludzi wygnani, obaleni, pokonani, a Jezus zostałby panem świątyni! Cel spisku zostałby osiągnięty - wspaniała wizja. Cała operacja jest dosyć trudna i ryzykowna, ale dająca jakieś szanse, które wobec obecnej, beznadziejnej sytuacji, jawią się wręcz bardzo obiecująco. Nim się przystąpi do realizacji takiego planu, kilka rzeczy trzeba jednak ustalić wcześniej.

Wykonanie wyroków śmierci, a co za tym idzie i ułaskawianie skazańców, Rzymianie, najwyższa władza w Judei, zastrzegli dla siebie (z wyłączeniem kwestii czysto religijnych). Jezus został oskarżony przed sanhedrynem o uzurpacje władzy jako król żydowski, o wichrzycielstwo i zamach na świątynię, a więc zbrodnie polityczne. Trzeba ustalić z Piłatem, czy na pewno zgodzi się ułaskawić Jezusa, a dokładniej, czy zatwierdzi ułaskawienie, jakiego dokonają żydowskie tłumy. Jeżeli zapewni się w tej kwestii poparcie Piłata, to sprawa staje się dosyć bezpieczna – o ile uda się Jezusowi stanąć w piątek żywym przed rzymskim prefektem. Trzeba też dowiedzieć się na pewno, czy Jezus będzie jedynym tego dnia kandydatem do ułaskawienia, a więc czy arcykapłani nie mają obecnie innych więźniów – lepiej mieć tu pewność, że nikt nie popsuje planu. Rozmowy z Piłatem i ustalenia w sprawie ewentualnych więźniów arcykapłanów Józef z Arymatei i Nikodem biorą na siebie i przekażą Jezusowi na ten temat wyczerpujące informacje.

Jutro, w środę, Jezusowi nic nie powinno grozić, bowiem zawieszenie wyroku jeszcze będzie obowiązywało. W czwartek natomiast lepiej aby się gdzieś ukrył ze swymi uczniami – nie można wykluczyć, że arcykapłani nakażą strażnikom na ten dzień aresztowanie Jezusa i wyrok byłby wykonany tego samego dnia, przed zwyczajem ułaskawienia. Miejsce do ukrycia się w czwartek Jezusa i jego ludzi zorganizuje Szymon Faryzeusz Trędowaty, ale nie w Betanii, o której arcykapłani z pewnością już wiedzą. Natomiast musi to być w schronienie możliwie blisko Jerozolimy.

Jeżeli wszystkie wcześniejsze ustalenia na dworze Piłata i w świątyni będą pomyślne, to decyzję oddania się w ręce arcykapłanów będzie musiał podjąć sam Jezus. Kajfasz i Annasz to bardzo poważni przeciwnicy i ryzyko jest duże, bo oni mogą przygotować jakieś pułapki, więc niech to wszystko sam wyważy. Jednak jeżeli się zdecyduje, to musi sam też zorganizować swe aresztowanie w nocy z czwartku na piątek. Powinno to nastąpić jak najpóźniej, najlepiej już po północy, aby mieć pewność, że zostanie przedstawiony tego dnia tłumom do ułaskawienia. Ta część operacji jest bardzo trudna i niepewna, ale czy pozostało jakieś inne wyjście?

sobota, 26 marca 2016

Ostrzeżenie Mesjasza


We wtorek późnym popołudniem, po kolejnej klęsce, Jezus siedział na stoku Góry Oliwnej i patrzył na świątynię, której przez dwa dni nie zdołał opanować i na miasto Jeruzalem, które uparcie nie chciało uznać go za Mesjasza. Był bardzo rozgoryczony, przybity, załamany.

W takiej tragicznej dla niego chwili podeszli jego najdawniejsi, pierwsi uczniowie, Szymon Rybak zwany Piotrem, Jakub, Jan i Andrzej, i zaczęli go pytać, kiedy wreszcie spełni się to wszystko, co im po wielekroć zapowiadał? Kiedy nastanie obiecywane królestwo, kiedy on zasiądzie na tronie, a oni po jego bokach i kiedy zaczną sądzić plemiona Izraela? Jak widać oni rzeczywiście nic z ostatnich wydarzeń nie pojęli i ciągle czekali, aż ich Mistrz, Mesjasz, osobiście, przy udziale boskich mocy, wygra dla nich tę batalię o władzę, bogactwa, zaszczyty. Nie różnili się w tym względzie od innych Żydów i też chcieli zobaczyć jak on czyni cuda.

I co Jezus miał im odpowiedzieć; przyznać się do porażki, ujawnić, że nie ma wcale nadzwyczajnych mocy, że nie jest ani Synem Bożym, ani Człowieczym, ani żadnym Zbawicielem, i że ich przez tyle lat oszukiwał? Aż do tego nie mógł się posunąć. Oni przecież nadal mu ufali i wierzyli w niego, a on, mimo niebezpiecznego ataku na najwyższą żydowską władzę, był wciąż wśród żywych. To dawało mu jeszcze iskierkę nadziei, jakąś mglistą szansę na boską interwencję. Niegdyś, w Nazarecie, stał już na skraju przepaści i nie został w nią zepchnięty, bo Jahwe go wysłuchał i ochronił. Teraz też jest na skraju, ale Bóg jest wszechmocny i nadal zachował go przy życiu, a żywi nie tracą nadziei.

Zaczął więc wyjaśniać swym uczniom, że on Syn, nie jest jednak równy Ojcu, a wyroki Ojca zawsze są niezbadane i nawet on ich nie zna. Zapewnił, że wszystko co zapowiadał, to się jeszcze spełni, i oni doczekają się tego za swego życia, ale nie wiadomo dokładnie kiedy. W kontekście poprzedniego, bardzo częstego i bardzo jednoznacznego obiecywania, że królestwo niebieskie jest tuż tuż, że nadejdzie już za chwilę, było to faktyczne przyznanie się do porażki. Jednocześnie Jezus musiał też zacząć brać pod uwagę realnie zarysowującą się konieczność powrotu nad Genezaret. W kontekście takiej perspektywy jego obecne słowa były próbą zachowania twarzy, uratowania chociaż częściowo autorytetu proroka, niezbędnego do ponownego podjęcia dawnego życia galilejskiego uzdrowiciela, nauczyciela i kaznodziei. Bardzo tego nie chciał, ale musiał i to uwzblędniać. To była wersja dla uczniów, a on sam wciąż nie mógł się pogodzić z przegraną.

Nadzieja umiera ostatnia, ale trzeba dawać jej wciąż jakieś szanse, tylko teraz nie wiadomo jakie. W Jerozolimie są nadal tysiące ludzi, którzy jeszcze niedawno deklarowali, że w niego wierzą. Jest wielu nowych, także Jerozolimczyków, którzy głośno chwalili jego mądrość, kibicowali mu i popierali w dyskusjach z arcykapłanami, faryzeuszami, uczonymi w piśmie. Nie wiadomo też, jak do tego wszystkiego odnoszą się obecnie Kajfasz i Annasz – widzieli przecież, że ma on całe rzesze zwolenników i nie mogą tego lekceważyć, więc może skłonni są do jakiegoś kompromisu?

Jezus uparcie szukał jakiejkolwiek szansy. Zastanawiał się, czy następnego dnia nie ruszyć znów do świątyni i co jeszcze mógłby tam wówczas zrobić. Analizował różne możliwości, ale też potrzebował wiedzy o obecnej sytuacji w stolicy i porady swych utajnionych przyjaciół. Przecież nie był sam, miał prawo oczekiwać pomocy od swych możnych wspólników, współspiskowców i czekał teraz na ich ruch. Oni też nie byli całkiem bezpieczni w obliczu jego totalnej porażki. 

W tym czasie w Jerozolimie arcykapłani wciąż analizowali przebieg wydarzeń i oceniali, czy nie grozi im jakieś kolejne poważne niebezpieczeństwo ze strony tego nieobliczalnego Jezusa z Nazaretu. Docenili jego bystrość i inteligencję, widzieli determinację, upór, nawet zawziętość – to był jednak poważny przeciwnik. Nie zmusili go by dał znak Mesjasza, ale też nie zmusili, by przyznał się, że jest tylko człowiekiem i żadnego cudu nie jest w stanie zrobić. Tu wciąż był były jakieś niejasności.

Jednak największe wrażenie zrobiła na nich jego ostatnia akcja na dziedzińcu, gdy zaczął wzywać lud, by zburzył świątynię. Zebrani ludzie tym razem nie poszli za jego wezwaniem, ale kto wie jak się ten tłum zachowa następnym razem, kto zaręczy, że jutro go nie posłuchają i że nie dojdzie do walki, śmierci, burzenia, niszczenia, do wielkiej tragedii wszystkich Żydów. Sprawa okazała się bardzo poważna, i trzeba podjąć nadzwyczajne kroki. Arcykapłani zarządzili pilne posiedzenie sanhedrynu i omówienie całej sytuacji jeszcze tego samego dnia, we wtorek późnym popołudniem.

Józef Kajfasz, prowadzący obrady tego żydowskiego senatu, przedstawił na wstępie informację o Jezusie z Nazaretu zwanym Mesjaszem i o wydarzeniach w ostatnich dniach, których on był sprawcą. Następnie omówił wnioski do jakich doszli wraz z Annaszem. Nie eksponował problemu, że ten Galilejczyk chciał w zasadzie pozbawić właśnie ich, arcykapłanów, władzy – lepiej członkom sanhedrynu nie podsuwać takich pomysłów i możliwości, jeszcze by komu znów coś przyszło do głowy. Skoncentrował się natomiast na zagrożeniach dla świątyni i całego narodu Izraela, jakie płyną z działalności tego wichrzyciela. Na koniec stwierdził, że takie czyny należy karać śmiercią, a cały sanhedryn zgodził się z jego stanowiskiem. O dziwo, wówczas Kajfasz postawił wniosek, aby wykonanie tego wyroku zostało zawieszone, bowiem w stolicy jest dużo przybyszów z różnych stron. Nie wiadomo jak oni zareagowaliby na śmieć kogoś uważanego za proroka i mogłoby dojść do zamieszek, a lepiej ich uniknąć w tym okresie przedświątecznym. Z takim stanowiskiem również wszyscy członkowie się zgodzili i na tym obrady sanhedrynu zakończono.

Niespotykana w starożytności formuła zawieszenia, czy też zaniechania wykonania wyroku śmierci, skłania do poczynienia kilku uwag. Arcykapłani doskonale wiedzieli, że w posiedzeniu uczestniczy zarówno Józef z Arymatei jak i Nikodem i że są oni utajnionymi zwolennikami Jezusa, a w zasadzie jego wspólnikami w tym zamachu stanu. Obrady sanhedrynu i decyzję o ukaraniu śmiercią zorganizowano właśnie po to, aby Józef i Nikodem przekazali temu Mesjaszowi z Galilei, że teraz już żarty się skończyły. Jak jeszcze raz przyjdzie wzburzać publiczność przeciwko arcykapłanom, to teraz już będzie ryzykował głową.

Józef Kajfasz i Annasz mieli nadzieję, że to najpoważniejsze możliwe ostrzeżenie zrobi na Jezusie odpowiednie wrażenie i przyniesie pożądany skutek. Oni w gruncie rzeczy wcale nie chcieli śmierci tego Galilejczyka, zwłaszcza, że ciągle gdzieś kołatała się w nich wątpliwość, kim on naprawdę jest. Najlepiej więc aby już poszedł z powrotem do tej swojej Galilei i tam niech sobie będzie uzdrowicielem - cudotwórcą, prorokiem, a nawet Mesjaszem.

środa, 23 marca 2016

Zburzcie tę świątynię


We wtorkowe przedpołudnie, po pierwszym, remisowym starciu z arcykapłanami, Jezus zaczął wygłaszać podniosłe mowy bezpośrednio do zebranych na świątynnym dziedzińcu wielotysięcznych tłumów. Już wczoraj wywołał duże wrażenie swym niecodziennym zachowaniem i konfliktem z kupcami, więc obecnie jego przemówienia również woływały wielkie zainteresowanie.

Były to głównie ciekawe, barwne i wieloznaczne przypowieści, których właściwy sens łatwo można było rozszyfrować. Na różne sposoby oznajmiał w nich, że już czas zmienić władzę i przekazać ją prawowitemu panu. Bardzo dobitnie dowodził, że włości ojca przeznaczone są zawsze synowi, dziedzicowi, i jednoznacznie wskazywał, że Świątynię Jahwe należy oddać we władanie jego Synowi. Ostrzegał, że każdego kto temu się sprzeciwi, Jahwe będzie bezwzględnie i okrutnie karał, Jednocześnie cały czas, różnymi zwrotami i swym zachowaniem, wyraźnie dawał do zrozumienia, że to właśnie on jest tym Synem Bożym.

W trakcie tych przemów jeden z ludzi nasłanych przez arcykapłanów wyraził głośno wątpliwość, że on przecież wcale nie pochodzi z rodu Dawida, a taki rodowód musi mieć prawdziwy Mesjasz. Widać, że arcykapłani docenili już zagrożenie i zebrali niezbędne informacje o tym Galilejczyku. Jezus na ten zarzut odpowiedział cytatami z Tory, którymi dosyć pokrętnie, ale jednak wykazał, że takie pochodzenie nie jest wcale konieczne, aby być Mesjaszem. Uciął w ten sposób dyskusję na niewygodny dla siebie temat.

Wzywał nadal do uwierzenia w niego i zaczął też powoływać się na Jana Chrzciciela, któremu wcześniej w Jerozolimie także nie ufano, a który był przecież wielkim prorokiem. Takie i podobne przypowieści, kazania i sentencjei, wywoływały wciąż duże zainteresowanie słuchaczy, a często też uznanie i podziw dla jego mądrości, ale wcale nie doprowadzały ludzi do euforii, czy też wybuchu zbiorowego entuzjazmu pod hasłem: Jesteś Mesjaszem, rządź nami!

A jeszcze wciąź podchodzili do niego inni wysłannicy Kajfasza i Annasza, aby przy pomocy kolejnych podchwytliwych pytań przyłapać go na błędach, niewiedzy, jakimś zaplataniu się. Usilnie, chociaż z różnym skutkiem próbowali deprecjonować go w oczach tłoczących się ludzi i osłabić wrażenie jakie starał się wywierać. Temu służyły pytania o problemy żywych po zmartwychwstaniu, o najważniejsze przykazania, a zwłaszcza o konieczność płacenia podatków znienawidzonym Rzymianom. Jezus wybrnął i z tego, ogłaszając, że należy oddać Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie. Całkiem dobrze dawał sobie radę, tyle że nie zmieniało to sytuacji i był nadal tylko niezwykłym kaznodzieją na świątynnym dziedzińcu.

W dalszej więc kolejności, coraz bardziej zdeterminowany Jezus, zaczął wprost, bez zbędnych metafor, atakować uczonych w piśmie, arcykapłanów, faryzeuszy, saduceuszy. Oskarżał ich że są fałszywymi prorokami, że bogacą się kosztem biedaków, że ciężary spychają na najsłabszych, że ich oszukują i wykorzystują – bardzo inteligentnie próbował wywołać gniew ludu wobec bogatych i rządzących, ale przedświąteczny okres wcale nie sprzyjał rewolucyjnym nastrojom. A co najważniejsze, wciąż pozostawał problem podstawowy; jeżeli zarzucasz takie rzeczy jerozolimskiej elicie, a ty jesteś Mesjaszem, to ich przegoń, pokonaj, zniszcz, a my będziemy ci klaskali i wielbili.

Po wielu godzinach przemów i dyskusji, gdy na dziedzińcu wciąż pojawiały się żądania, by wreszcie dał on "znak Mesjasza", zdesperowany Jezus sięgnął po ostatni argument, ostatnią swoją nadzieję. Zaczął wołać „Zburzcie tę świątynię, a ja w trzy dni ja odbuduję”. Było to oficjalne oświadczenie, że może uczynić cud, chociaż jeszcze nie teraz, ale jednocześnie, a w zasadzie przede wszystkim,  było to publiczne wezwanie do zbrojnej rebelii, do ataku na święty przybytek. Kierował te słowa do wszystkich swoich zwolenników i do całego zgromadzenia i nie były one wcale symboliczne, to był akt zamachu na władzę, wcale już nie kamuflowany żadnymi metaforami. Jednak nawet tak dramatyczne wezwanie nie zmieniło postawy słuchaczy, w tym również jego uczniów – Mesjaszu, przecież możesz sam to zrobić, użyj swych mocy i najpierw zburz te mury, a później odbuduj, a my chętnie na to popatrzymy.

Wobec takiego stanowiska praktycznie wszystkich Żydów, nie było już nadziei. Jezus zrozumiał, że poniósł kolejną dotkliwą porażkę, i że nie ma co już dalej robić na terenie świątyni. Zdruzgotany wyszedł przez Złotą Bramę na zewnątrz. To wycofanie się wcale nie poprawiło nastawienia do niego całego kłębiącego się na dziedzińcu tłumu - wszyscy byli rozczarowani i uznano teraz, że ten przybysz z Galilei, mieniący się Mesjaszem, zlekceważył ich i złośliwie nie zechciał zaprezentować im jakiegoś niezwykłego, nadprzyrodzonego widowiska. Pozbawił ich wspaniałej rozrywki, na którą od tylu godzin czekali. Ten negatywny stosunek mieszkańców Jerozolimy do Jezusa, jaki się wówczas zrodził, znajdzie swój wyraz także w kolejnych dniach.

W ślad za Jezusem opuściła przybytek gromada jego uczniów. Wszyscy oni nadal podziwiali swego Mistrza, że tak wspaniale sobie radził w dysputach ze stołecznymi mędrcami i z ich trudnymi pytaniami, ale nadal niewiele rozumieli z tego co się działo i wczoraj i dzisiaj. Któryś z nich wyraził nawet zachwyt dla tak wspaniale zbudowanej i ozdobionej, ogromnej świątyni. Przybity i pełen gniewu Jezus zapowiedział wówczas, że przyjdzie czas, gdy nie zostanie z tej budowli nawet kamień na kamieniu. Przy okazji przeklął też miasto Jeruzalem, że to że nie chce uznawać proroków. Był maksymalnie zestresowany.

Nie wiedział w ogóle co jeszcze mógłby zrobić. Do Betanii, w której ostatnio nawet ich nie nakarmiono, nie było już po co iść. Zwłaszcza, że musiałby znów tłumaczyć się Szymonowi Faryzeuszowi z poniesionej klęski. Skierował więc swój oddział na pobliską Górę Oliwną, by tam przenocować, odpocząć, i zastanowić się co dalej.


sobota, 19 marca 2016

Moc Mesjasza


We wtorek rano głodny i zestresowany Jezus jeszcze raz wkroczył na czele swej grupy na teren jerozolimskiej świątyni. Dzisiaj była to, już w zasadzie beznadziejna, próba odwrócenia wczorajszej klęski. To miniony poniedziałek miał być dniem tryumfu, ukoronowaniem całości kilkuletnich przygotowań do zamachu stanu i na nim koncentrowały się wszystkie nadzieje spiskowców. Okazał się zaś całkowitą porażką, i Jezus wciąż nie mógł uświadomić sobie jej przyczyn.

Nie był przygotowany na klęskę, nigdy nie dopuszczał takiej możliwości, więc znalazł się w szczególnie fatalnej sytuacji, a jeszcze czuł się źle zarówno wobec wspólników, jak i wobec swych starych i nowych uczniów, którym tyle obiecywał. Dlatego przyszedł ponownie, chociaż było to już posunięcie desperackie, oparte tylko na wierze, że Jahwe jakoś odwróci przeznaczenie i mu pomoże. Nie próbował analizować sytuacji i szukać błędu do naprawienia, lecz uparcie wracał do pierwotnego scenariusza. 

Błędu który popełnił jeszcze sobie nie uzmysłowił, ale i i tak nie mógłby go już naprawić, gdyż tę podstawową, decydującą pomyłkę Jezus popełnił nie w tym ostatnim, pozornie najważniejszym okresie, ale znacznie wcześniej, już na samym początku swej mesjańskiej drogi. To wówczas gdy zgodził się uczestniczyć w „boskim” zamachu stanu i po raz pierwszy przedstawił się swym uczniom, a później wszystkim mieszkańcom Galilei jako Mesjasz, przesądził o swej przegranej.

W założeniu spiskowców podstawowym warunkiem sukcesu ich zamachu na świątynną władzę było uzyskanie jak największego poparcia Żydów, którzy uwierzą w Jezusa jako Mesjasza. Ta armia nawróconych miała pomóc mu pokonać arcykapłanów i potrzebował jej jak największej, jak najliczniejszej - im więcej tym lepiej. Dlatego tak usilnie i tak długo wszystkich nawracał, wszelkimi sposobami wzywał i namawiał do uwierzenia w niego, uzdrawiał, obiecywał nagrody, straszył karami .... Osiągnął na tym polu zaskakująco duże sukcesy, ale i przygotował jednocześnie swą klęskę.

Paradoks polegał na tym, że im bardziej wierzono w boskie pochodzenie Jezusa, tym mniejsze miał on szanse, że ktoś z wiernych mu pomoże. Przecież każdy kto uznał go za Mesjasza, jednocześnie nabierał głębokiego przekonania, że ma on daną przez Jahwe nadzwyczajną potęgę, boską siłę, moc czynienia cudów i nadzwyczajnych czynów. Z tego względu Mesjasz nigdy, w żadnym wypadku, nie może potrzebować pomocy zwykłych ludzi, zawsze sobie poradzi sam, bowiem jest właśnie Mesjaszem, Synem Bożym, z wszystkimi jego atrybutami. To właśnie zaważyło, że nikt ze zwolenników, nawet jego uczniowie, nigdy nie pomogli mu w tych dniach.

Taka pomoc była wykluczona jeszcze z jednego powodu – ci wszyscy ludzie bardzo chcieli, aby on publicznie zademonstrował swą moc, chcieli koniecznie to zobaczyć na własne oczy. Chcieli widzieć jak osobiście zmusza arcykapłanów do poddania mu się, jak jednym słowem rozwala mury świątyni, jak skinieniem ręki pokonuje straże, czy też czyni cokolwiek innego nadzwyczajnego. Oni wszyscy bardzo chcieli zobaczyć cud! Jezus zaś, gdy niegdyś w Galilei przedstawił się jako Mesjasz, właśnie pokazanie takiego cudu im obiecał.

Trudno powiedzieć, czy arcykapłani rozumieli te wszystkie uwarunkowania, ale można być pewnym, że oni też chcieli ujrzeć jak Jezus czyni cuda. W ich przypadku to była nie tylko ciekawość, ale i sprawdzian, kim naprawdę jest ten człowiek. Mesjasz, zgodnie z przepowiedniami, musi dać znak o sobie i może to być wyłącznie coś przekraczającego ludzkie możliwości – to musi być cud.

Gdy we wtorek Jezus pojawił się na dziedzińcu świątynnym, arcykapłani i inni bliscy im ludzie, uznani znawcy Pisma i przedstawiciele stołecznych elit, już czekali na niego. Pierwsze zadane mu pytanie brzmiało „Jakim prawem chcesz nami rządzić? Kto ci dał władzę, byś tego się domagał?” Chodziło im by publicznie i jednoznacznie przyznał, że jest Mesjaszem. Wówczas kolejną kwestią byłoby oczywiste żądanie, aby tego dowiódł, czyli uczynił właśnie cud, na oczach wszystkich zebranych.

Jezus rozumiał tę pułapkę i był w trudnej sytuacji, bo nie mógł wprost oświadczyć: Jestem Mesjaszem, i nie mógł też temu zaprzeczyć, bo na tym założeniu opierał się cały spisek. Sam więc postawił przed zebranymi mędrcami problem: czy uważają Jana Chrzciciela za proroka? Gdy wahali się z odpowiedzią, oświadczył, że on też im nie odpowie na ich pytanie - okazał się bystrym przeciwnikiem w tym dyskursie.

Na razie z tego wybrnął, ale problem z dowiedzeniem mocy Mesjasza nadal pozostał, a chcieli koniecznie ją ujrzeć nie tylko arcykapłani i elity, ale także, a może przede wszystkim, cały zebrany na dziedzińcu tłum. Jezus oczywiście mógłby się powoływać na cuda dokonane w Galilei, na rozmnożenie pokarmów, zamianę wody w wino, chodzenie po wodzie, ale od razu padłby argument: mogłeś wtedy, więc teraz pokaż to również nam. Z tych samych powodów nie mógł także powołać się na niedawne wskrzeszenie Łazarza; mogliby mu nawet zaraz przynieść jakiegoś trupa, by go też wskrzesił.

Jak zazwyczaj w trudnych sytuacjach Jezus jednak nie wycofywał się, a przeciwnie, uparcie szedł do przodu.


wtorek, 15 marca 2016

Bezpłodne drzewo

Powrót Jezusa do Betanii, po nieudanej próbie opanowania świątyni, nie był przyjemny. Przecież tę noc miał już spędzać  w świątyni, czy też w arcykapłańskich pałacach, miał wraz z uczniami celebrować swój tryumf, miał odbierać hołdy arcykapłanów, kapłanów, saduceuszy, faryzeuszy, esseńczyków i innych. On, Mesjasz, Król Izraela, Zbawiciel, Syn Boży, miał dominować nad całym narodem żydowskim i korzystać z rozkoszy władzy. Teraz zaś wrócił zmęczony i głodny, z około setką swych uczniów, do domu Szymona Trędowatego i jego córek, gdzie nikt go dzisiaj nie oczekiwał i gdzie nie było nawet wystarczająco dużo jedzenia, aby nakarmić taką gromadę.

W dodatku nie spotkał się wcale ze współczuciem i zrozumieniem Szymona Faryzeusza, również przygnębionego nieudanym zamachem stanu, ale obwiniającego za niepowodzenie głównie Jezusa. To Jezus przecież zapewniał jego oraz Józefa z Arymatei i Nikodema, że ma poparcie dziesiątków tysięcy Żydów, którzy dzisiaj przyszli do Jerozolimy, i przekonywał, że ci ludzie wierzą mu bezgranicznie, że może im rozkazywać i poprowadzić gdzie zechce. To on gwarantował, że na jego wezwanie opanują całą świątynię i zmuszą arcykapłanów do ukorzenia się przed nim. A teraz co?

Jezus też nie mógł uwierzyć, że tak dobrze obmyślony plan, setki wypraw, wędrówek, wielkie przemowy i kazania, uczniowie, spotkania, strój, cuda, wskrzeszenia, uzdrowienia, tłumy nawróconych, podziwiających i  wiwatujących na jego cześć, prawie trzy lata ciężkiej pracy – to wszystko miało przynieść tak mizerny efekt, tak totalną klęskę? To wręcz nieprawdopodobne! Przecież  Jahwe pozwolił mu na tak wiele, sprzyjał w różnych trudnych momentach, dał nawet moc uzdrawiania, a teraz miałby się odwrócić - nie, nie, nie, to niemożliwe. Jezus zapewnił Szymona, że to jeszcze nie koniec, że jutro przyjdzie więcej ludzi z Galilei, że wierzący w niego wreszcie się przebudzą i wtedy na ich czele pokona arcykapłanów. Jutro zwycięży.

Następnego ranka, bez śniadania, bo nie było co jeść, Jezus poprowadził całą gromadę swych uczniów ponownie do świątyni. Osła już nie było, więc szedł pieszo, nadal okryty swym mesjańskim płaszczem. Był głodny, więc próbował znaleźć jakieś owoce na rosnącym w pobliżu figowcu, ale wiosną ich tam nie było, więc w złości przeklął to bezpłodne drzewo; był w fatalnym humorze.

W tym czasie arcykapłani, Józef Kajfasz i jego teść
Annasz ben Seti, znali już wszelkie relacje swych zaufanych agentów inwigilujących ich ważnego przeciwnika, Szymona Faryzeusza Trędowatego, a teraz śledzących także jego gościa z Galilei, Jezusa zwanego Mesjaszem oraz towarzyszących mu uczniów. Przekazano im dokładny opis uroczystego wjazdu przez Złotą Bramę, przebieg zajść na dziedzińcu, słowa Jezusa, reakcję tłumów, a pamiętali też dobrze wcześniejsze doniesienie z Betanii o inscenizacji wskrzeszenia Łazarza.

Doświadczeni politycy dobrze już zrozumieli, iż celem Jezusa, wspieranego przez Szymona Faryzeusza i kilku ich przeciwników z Sanhedrynu, było opanowanie świątyni oraz przejęcie władzy arcykapłańskiej i uprawnień archonta. Wiedzieli też, że rzymski gubernator Judei, Piłat z Pontu, wcale by się nie zmartwił ich klęską, a już z pewnością nie udzieli im pomocy w tej rywalizacji.
Takich przeciwników nie można nie doceniać, jednak przyprowadzenie przez Jezusa w tym celu zaledwie około stuosobowego oddziału, ocenili jako mało poważne. Uświadomili też sobie, że Jezus pokładał nadzieje przede wszystkim w zebranych na dziedzińcu tłumach, ale jeżeli miał je zmobilizować tylko zainscenizowanym na oczach niewielkiej grupki mieszkańców Jerozolimy wskrzeszeniem Łazarza, jazdą na ośle, mesjańskim płaszczem i awanturą z kupcami, to cały ten zamach stanu był dziwnie nieudolny.

Arcykapłani w tym czasie nie  zdawali sobie w pełni sprawy, że Jezus liczył nie tylko na te momenty, ale przede wszystkim na swą wcześniejszą, kilkuletnią mesjańską pracę w odległych od stolicy krainach. Tam budował podwaliny przyszłego sukcesu w świątyni, tam przygotowywał armię wiernych, która miała dać mu tron; to że popełnił przy tym zasadniczy błąd, to inna kwestia. Tak czy inaczej arcykapłani uznali, że ten Mesjasz z Galilei nie jest zbyt niebezpiecznym przeciwnikiem i wcale nie muszą się obawiać konfrontacji z nim twarzą w twarz i podjęcia dyskusji; akurat w tym mają wielkie doświadczenie.

Paradoksalnie, pewien niepokój wzbudzał w nich fakt, że cała próba odebrania im władzy była tak absurdalna, i że Jezus tak odważnie i jednoznacznie przedstawiał się jako Mesjasz. Na coś takiego mógł się poważyć tylko szaleniec, albo człowiek niezwykły. Tu arcykapłani też nie uświadamiali sobie, że na taką postawę Jezusa wpłynęły jego wcześniejsze nadzwyczajne sukcesy jako Syna Bożego wśród prostych, wręcz prymitywnych, ale bardzo gorliwych, fanatycznych mieszkańców Galilei i sąsiednich krain. Tam Jezus nabrał ogromnej pewności siebie i przekonania, aby w żadnym wypadku się nie cofać; Jahwe stoi przecież po jego stronie.

Widząc więc teraz taką zuchwałość tego Galilejczyka zwanego Mesjaszem, nawet Annasz i Kajfasz zastanawiali się, czy może jednak realizuje on jakiś boski plan; mało to prawdopodobne, ale trzeba brać pod uwagę i taką możliwość. Prawdę mówiąc to najlepiej, aby on już sobie poszedł z powrotem do tej swojej Galilei i nie robił więcej zamieszania. Jeżeli jednak znów przyjdzie do świątyni z jakimiś dziwnymi pomysłami, to trzeba koniecznie sprawdzić, kim ten człowiek jest naprawdę.



czwartek, 10 marca 2016

Dom Mesjasza


Początkowo wszystko przebiegało zgodnie z planem. W poniedziałkowe południe, niedaleko ogrodu Getsemani, a więc dosyć już blisko Jerozolimy, Jezus zasiadł na pożyczonym ośle, okrył się swym wspaniałym niebieskim płaszczem z frędzlami, i dostojnie ruszył w stronę Złotej Bramy. Było to jedno z kilku wejść do świątyni, ale wybór właśnie tego miejsca wjazdu też nie był przypadkowy, gdyż zgodnie z tradycją żydowską, wynikającą z niektórych interpretacji Tory, to właśnie przez tę bramę powinien wkroczyć do Jerozolimy zesłany z nieba Mesjasz.

Cała droga do  Złotej Bramy była wypełniona  zdążającymi do świątyni Żydami, a teraz wśród nich pojawił się dosyć dziwny, mesjański orszak. Gdyby
ktoś z tłoczących się wokół Żydów miał jeszcze wątpliwości kogo widzi, to otaczający Jezusa ponad stuosobowy zespół jego uczniów głośno skandował: Witaj Królu Izraelski, Błogosławione królestwo które nadchodzi, Hosanna na wysokościach i podobnie, wyraźnie oznajmiając wszystkim dookoła, kim jest nadjeżdżający człowiek. Dodatkowo uczniowie machali gałęziami palmowymi, rzucali je na drogę oraz rozściełali przed Jezusem swe płaszcze – tak tradycyjnie witano wjeżdżających do stolicy jej władców. Orszak, okrzyki i całe widowisko wywoływało wielkie zainteresowanie tłumu Żydów z prowincji, więc przyłączali się do pochodu i wkrótce rzeczywiście Jezus jechał już na czele wielkiej masy pątników zmierzających do świętego miejsca.

Owszem, szły za mim tysiące ludzi, ale w ogromnej większości wcale nie podchwycili oni okrzyków uczniów, nie zaczęli rzucać swych płaszczy na ziemię, nie ogarnął ich entuzjazm dla Mesjasza, a dominowała zwykła ciekawość. Jezus jechał przed nimi, ale im nie przewodził, chociaż tak to wyglądało i sam mógł mieć takie przekonanie - te tysiące nie były jego drużyną, a jedynie tłumem kibiców. 

Im byli bliżej świątyni tym bardziej gęstwa rosła. Dużą część widzów stanowili teraz mieszkańcy Jerozolimy, więc coraz więcej ludzi nie wiedziało, kto to jedzie na ośle i co to wszystko znaczy. Zaczęły padać pytania, ale odpowiedź jaka się rozpowszechniała nie brzmiała, że oto wjeżdża Mesjasz do stolicy, ale że jest to tylko prorok z Galilei.

Przed Złotą Bramą Jezus zsiadł z osła i pieszo wkroczył na świątynny dziedziniec. Zgodnie z założeniami teraz właśnie arcykapłani, wystraszeni ogromną masą i entuzjazmem zwolenników Mesjasza, powinni wyjść na spotkanie posłańca Jahwe i paść przed nim na kolana. Jednak w precyzyjnie przygotowanej realizacji wielkiego planu pojawił pierwszy poważny zgrzyt – arcykapłani wcale nie mieli ochoty uznać przybysza z dalekiej Galilei za swego pana i po prostu się nie pojawili na dziedzińcu.

Jezus w tym momencie nie bardzo wiedział co robić dalej. Planu B nie było i musiał  teraz pilnie rozwiązać problem: jak się opanowuje świątynię, gdy jej wodzowie nie chcą się poddać, chociaż powinni. A jeszcze trzeba uwzględnić fakt, że dookoła stoi rzesza podnieconych ludzi, czekających z niecierpliwością na jakieś nadzwyczajne zdarzenia. Nie można ich było zawieść, więc zdesperowany Jezus podjął osobiście spektakularną akcję.

Przede wszystkim głośno zakrzyknął „Oto mój dom” obwieszczając wszystkim, że właśnie obejmuję świątynię w posiadanie. Następnie zaczął wyganiać z jej dziedzińca stale tam rezydujących sprzedawców 
ofiarnych ptaków oraz właścicieli kantorów, wymieniających pieniądze przybyszom z dalszych krain. Wołał przy tym, że nie pozwoli, by z jego domu robiono jaskinię zbójców, a nie dom modlitwy. Nie bardzo wiadomo czemu handlarze mieliby być zbójcami, ale chodziło i tak tylko o zademonstrowanie kto tu rządzi, nie o faktyczne zarzuty.

Jezus wywracał stoły, klatki, kantory, wyganiał kupców, nie pozwalał im wracać, ale było to wszystko dosyć rozpaczliwe, gdyż w tej akcji był całkowicie samotny. Wielu ludzi mu kibicowało i cieszyło się z widowiska, ale nikt nie ruszył go naśladować. Nawet jego uczniowie mu nie pomagali, bowiem żadnych wcześniejszych instrukcji na taką okoliczność nie mieli i jak tysiące innych tylko przyglądali się z ciekawością. A co najgorsze, nawet mimo tak desperackiej i gwałtownej akcji na dziedzińcu świątyni, arcykapłani nadal nie przychodzili ukorzyć się przed Mesjaszem.

Po godzinie, może dłużej, gdy poza awanturą Jezusa z handlarzami nic się więcej nie działo, widzowie byli już trochę znudzeni i zawiedzeni. Obecność Mesjasza obiecywała jakieś nadzwyczajne, niespotykane atrakcje, a nie tylko zwykłą przepychankę na dziedzińcu; powoli większość z nich traciła zainteresowanie dla dziwnego przybysza i wracała do swoich spraw.

Zdenerwowany i rozgoryczony Jezus nie wiedział w ogóle co czynić dalej. Pod wieczór, bez większego zainteresowania ze strony tłumów, po prostu wyszedł z uczniami przez Złotą Bramę na zewnątrz i ruszył do Betanii.

sobota, 5 marca 2016

Osiołek Mesjasza


Po zademonstrowaniu w piątek znaku Mesjasza, którym było "cudowne" wskrzeszenie Łazarza, oraz po uczcie w trakcie której został uroczyście namaszczony na Króla Izraela, Jezus przez dwa dni odpoczywał. W sobotę, czyli w szabas, i tak nic nie można było czynić, a w niedzielę tysiące Żydów z prowincji dopiero wędrowały do Jerozolimy, by tam dokonać paschalnego oczyszczenia.

Zgodnie z kalendarzem żydowskim Pascha zawsze rozpoczyna się po zachodzie słońca 14 dnia wiosennego miesiąca nisan, która to data w tym roku wypadała w piątek. W związku z tym wiadomo było, że największe tłumy ludzi z prowincji będą się kłębiły wokół świątyni i na jej ogromnym dziedzińcu kilka dni wcześniej, a dokładnie w najbliższy poniedziałek i wtorek. Później mieszkańcy odleglejszych miasteczek i wiosek będą się już rozchodzili do domów, aby zdążyć przygotować uroczyste kolacje sederowe, którymi w piątkowy wieczór rozpoczynano cały świąteczny tydzień.

Niedziela nie była dla Jezusa wyłącznie czasem odpoczynku, gdyż w tym dniu uczestniczył on w udzielaniu szczegółowych wskazówek swym wszystkim uczniom, jak się mają zachowywać podczas poniedziałkowego, uroczystego wkroczenia do Jerozolimy. Szkolenie to w formie indywidualnych lub grupowych rozmów z członkami całego zespołu prowadził Jezus przy pomocy Judasza oraz Łazarza, jako najgłębiej wtajemniczonych w sens nadchodzących wydarzeń. Instrukcja dotyczyła głównie treści okrzyków jakie mają być wznoszone (radosne witanie Króla Żydowskiego, a także właśnie nadchodzącego królestwa) oraz rozściełania płaszczy i machania gałązkami palmowymi, jakimi tradycyjnie witano w Jerozolimie wjeżdżających władców.

Tego też dnia Jezus udał się samotnie do wiejskiej zagrody we wsi Betfage, położonej przy drodze z Betanii do stolicy, a wskazanej mu przez Szymona Faryzeusza, i uzgodnił z gospodarzami, że wypożyczy od nich osła. Zapowiedział, że następnego dnia przyjdą po zwierzę jego uczniowie, a później, po kilku godzinach, zwrócą. Osioł był koniecznie potrzebny do kolejnego ważnego, a nawet kluczowego  przedsięwzięcia spiskowców, to jest do uroczystego wjazdu władcy do stolicy, który miał wypełnić  powszechnie w owych czasach znaną w Izraelu  przepowiednię starotestamentowego proroka Zachariasza:

Wesel się bardzo córko syjońska! Wykrzykuj, córko jeruzalemska! Oto twój król przychodzi do ciebie, sprawiedliwy on i zwycięski, łagodny i jedzie na ośle, na oślęciu, źrebięciu oślicy. (Za 9, 9).

Wszystkie więc przedsięwzięcia przygotowujące moment przejęcia władzy zostały pomyślnie wykonane, niektóra nawet z nadmiarem (np. legendy o cudach) i Jezus miał nadal głębokie przekonanie, że Jahwe mu sprzyja. Wierzył więc, że z jego pomocą zrealizuje też ostatni i najważniejszy punkt: w poniedziałek, krocząc na czele tysięcznego tłumu ludzi wierzących w niego jako Mesjasza, przegoni obecnych arcykapłanów i stanie się panem Wielkiej Świątyni Jerozolimskiej.

wtorek, 1 marca 2016

Pomazaniec


Po dokonaniu przez Jezusa „cudownego” wskrzeszenia Łazarza, schowany dotychczas w domu Szymon Faryzeusz Trędowaty wyszedł na zewnątrz i zaprosił wszystkich co ważniejszych widzów przybyłych z Jerozolimy na wielką ucztę, przygotowaną już wcześniej na okoliczność radosnego zmartwychwstania syna. Podczas tej uroczystości zrealizowano kolejny punkt planu spiskowców.

Wskrzeszenie zmarłego miało wypełnić rolę zapowiedzianego w Biblii znaku danego przez Mesjasza, więc kolejnym krokiem musiało być już zdecydowane wskazanie, że takiej osobie, Synowi Bożemu, Zbawicielowi, Królowi Izraela, należy się faktyczne panowanie nad narodem żydowskim. Aby to zademonstrować, podczas uroczystej biesiady został dokonany podniosły akt namaszczenia olejami władcy wstępującego na tron.

My w dzisiejszych czasach jako oczywiste traktujemy, że koronowania króla (równoznacznego z namaszczeniem pomazańca bożego) dokonuje najwyższy kapłan, jako że władza pochodzi od Boga. To hasło jest jednak efektem znacznie późniejszych reguł doktryny chrześcijańskiej i w starożytności nie było znane. To raczej ówcześni władcy bywali najwyższymi kapłanami (pontifeks maximus) lub wręcz bogami. Natomiast bardzo stara ówczesna tradycja, wynikająca jeszcze z czasów matriarchatu i dominacji w panteonie bóstw Wielkiej Matki, Matki Bogów, Dawczyni Życia - Kybele, nakazywała, aby namaszczenia wstępującego na tron władcy dokonywała jego małżonka. Ta reguła została zastosowana także w domu Szymona Faryzeusza Trędowatego.

Jezusa namaściła podczas uczty bardzo cennym olejkiem nardowym Maria, młodsza córka Szymona. Uczyniła to w sposób bardzo spektakularny, gdyż natarła całe jego ciało, także nogi, wykorzystując do tego własne, długie włosy. To ona była przeznaczona na małżonkę mającego wkrótce przejąć władzę w Świątyni Mesjasza i ona go tą władzą obdarzała. Było to bliskie prawdy, jako że to jej ojciec był głównym inspiratorem całego spisku i to dzięki niemu Jezus otrzymał tak niezwykłą szansę. Od tego momentu był on oficjalnie pomazańcem i pozostawało mu już tylko zasiąść na tronie. Zapowiedź nadchodzących wydarzeń, używając charakterystycznego dla siebie języka przypowieści i metafor, Jezus określił słowami, że oto on wkrótce umrze jako niedoceniany, ubogi prorok, a zmartwychwstanie jako Król Izraela. Każdy w miarę bystry obserwator doskonale zrozumiał sens obrządku, ale jego świadków, mieszkańców Jerozolimy, nie mogło być zbyt wielu. 

Trzeba też dodać, że prości Galilejczycy, uczniowie Jezusa znad Genezaretu, wciąż nie mogli tego wszystkiego ogarnąć. To wśród nich odezwały się naiwne głosy, że marnuje się cenny olejek, i że Maria zachowuje się mało skromnie. Jak zwykle szczególnie niezadowolony był Szymon Piotr, który tyle z tego zrozumiał, że nie tylko Judasz go pokonał i został głównym uczniem Mesjasza, ale i cała rodzina Szymona Faryzeusza Trędowatego, jego syn Łazarz, a zwłaszcza córka Maria, stali się znacznie bliżsi Jezusowi niż dawni uczniowie. Szymon Piotr nie mógł tego znieść i na zawsze została w nim zapiekła nienawiść do tych wszystkich osób.